|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
verity
|
Wysłany:
Sob 18:30, 12 Sty 2008 |
|
|
Dołączył: 06 Sty 2008
Posty: 9 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Pokątna 93
|
Moja pierwsza praca, jaką zamieszczam na jakimkolwiek forum. Tak, tak, dlatego nie liczę na zachwyty Czytelników. Dedykowane wszystkim zdrajcom.
Антонин Долохов
Wariacka miniaturka na temat bliżej nieokreślony, choć można stwierdzić, że opisuje losy Śmierciożercy – Antonina Dołohowa.
Motywy muzyczne: Nightwish „End of all hope”
oraz Simon & Garfunkel „Bleeker Street”.
Podtytuł: Wojaże w pogoni za chwałą i utratą nadziei
Część pierwsza i ostatnia
Powiedzmy, że Antonin Dołohow lubił masakry. Niekoniecznie te, które były spowodowane za pomocą czarów. Bardziej gustował w krwawych, rzeźnickich katastrofach. Może miał na to wpływ jego spaczony Azkabanem umysł, jednak bardziej prawdopodobnym było to, że ten człowiek był wybitnie oślizgłym sukinsynem, który wiedział, za jakie sznurki pociągnąć, by dostać to, czego chce. Gdyby widział w tym swój interes, wydłubałby oczy własnej matce i podał ci je na srebrnej tacy.
Tego wieczora zaś jego chory zmysł estetyczny osiągał mentalną ekstazę, gdy Czarny Pan przyzwolił mu na masowe zabójstwo. Dołohow nie pamiętał już, kim były jego ofiary, oraz jak długo je torturował. Jego głowę zaprzątał w tej chwili samozachwyt nad wymyślnością bólu, jaki zadał tym ludziom. Dlatego Dołohow z takim uwielbieniem stał nad swoim krwawym dziełem, obserwując bacznie wielkiego pająka, który wspinał się dzielnie po zmasakrowanej twarzy piegowatego, rudego mężczyzny. Trup leżał w poprzek pokoju; jego oczy patrzyły szkliście na swojego kata, który był niemniej zakrwawiony, co on. Różnica między nimi polegała jedynie na tym, że Dołohow miał śniadą cerę, żadnych piegów, czarne, jak węgiel oczy i tego samego koloru włosy, opadające mu teraz na czoło w pozlepianych krwią strąkach. Poza tym stał, nie leżał, oparty nonszalancko o próg, wycierając o swoją koszulę długi, rzeźnicki nóż, przy czym śmiał się opętańczo i chichotał. Tak, Antonin, jeśli chodzi o tego typu zlecenia, niewiele korzystał z czarów. Nie lubił tego. Cenił sobie wielce tradycyjne metody. Można nimi zadać o wiele więcej bólu.
I chociaż jemu nie chodziło o nic więcej, prócz zabijania, postronne osoby twierdziły, że robi to wszystko w opętańczym szale i pragnieniu zaimponowania Czarnemu Panu. Otóż on był mu wierny. Na swój sposób. Służył mu i wielbił go za jego potęgę, jaką sam chciałby mieć. Głównie natomiast uwielbiał służyć Czarnemu Lordowi ze względu na przywileje i możliwość zaspokajania swoich krwawych ambicji. Tego wieczora na przykład, jego ofiarami byli ci przebrzydli zdrajcy krwi. Jak im tam było? Wetley? Wimbley? Może Wellsay? A, z resztą nieważne. I tak są już martwi. Przebrzydłe, rude kreatury.
W tym momencie Dołohow przestał wycierać nóż i wprawnym ruchem zatknął go za pas u czarnych spodni, które nosił.
Zaraz będzie świtać, a on powinien się stąd wynosić, nim ktokolwiek go tu złapie. Wszak teraz był nie tylko sługą Czarnego Pana, ale i zbiegłym więźniem z Azkabanu.
Dołohow uśmiechnął się do siebie i gdy wychodził z domu zmasakrowanej rodziny, niecierpliwym ruchem różdżki wyczarował nad jego dachem Mroczny Znak; połyskujący złowróżbnie w mroku nocy.
>*<
- Czytałeś? – Cotton Wirbley, gdy tylko wszedł do swojego biura, rzucił niechętnie porannego „Proroka Codziennego” na biurko swojego asystenta.
Na pierwszej stronie widniał wielki tytuł „Masowe zabójstwo braci Weasley”. Młody chłopak popatrzył przelotnie na swojego przełożonego, jednak to wystarczyło mu, by stwierdzić, że detektyw chce przejąć tę sprawę. Z opisu w gazecie wynikało, że ślady wskazują na Śmierciożerców, (Mroczny Znak, rzecz bardzo trudna do zlokalizowania, doprawdy) jednak masakry takie, jak ta, bez użycia czarów, jedynie mugolskich narzędzi tortur, skutecznie zbijały z tropu. Młody asystent wiedział jednak, że kogo, jak kogo, ale śledczego Wirbley’a z tropu nie zbije pierwsza lepsza masakra Śmierciojadów.
Śledczy Wirbley był aurorem od lat i cieszył się reputacją zimnego, ale piekielnie dobrego gliniarza z aurorskiego Wydziału do Spraw Magiczno-Kryminalnych. Jeśli kiedyś nastąpiłby przeciek o jego śledztwach do „świata” mugoli, oni najpewniej zrobiliby z tego film. Wtedy detektywa Wirbley’a zagrałby Schwarzenegger.
Specjalnością tego czarodzieja byli Śmierciożercy. Działał piekielnie skutecznie, gdyż używał szarych komórek i chłodnej, logicznej kalkulacji. Na początku swojej kariery detektywa, bez współpracy z zespołem szerszym, niż on sam i jego asystent Jack Crow, przyskrzynił w Azkabanie połowę liczby Śmierciożerców, ile najlepszy auror przez całą swoją działalność.
- Taa, czytałem. Paskudna sprawa – odparł leniwie Crow, nie odrywając się od swojej kawy, którą mieszał leniwie końcówką różdżki.
- Nie powinieneś używać tego do czegoś innego? – syknął Cotton, patrząc z ukosa na swojego rozleniwionego asystenta.
- Hm?
- Ta różdżka to twoja broń. Innymi słowy – ta broń, to twoje życie – powtórzył mu po raz setny Wirbley, nim odszedł do swojego boksu.
Crow mruknął coś tylko pod nosem i ziewnął, niczym znudzony kot.
W swoim boksie, Wirbley zastał leżący na biurku list z jego imieniem i nazwiskiem wypisanym na kopercie. Detektyw rozerwał go niecierpliwie, przeczytał pobieżnie, wyłapując wzrokiem najważniejsze fakty, i po minucie uśmiechnął nieznacznie. Z powrotem nałożył na grzbiet odwieszoną wcześniej na wieszak kurtkę, przeszedł obok swojego asystenta bardzo szybkim marszem, po czym trzepnął go w kark i powiedział:
- Idziemy, młody. Mamy nową sprawę.
Jack z trudem powstrzymywał się od triumfalnego uśmieszku, gdy po pięciu minutach dwójka detektywów przeteleportowała się w sobie tylko znanym kierunku, by stawić czoło przestępczemu światkowi czarodziejskiej wspólnoty.
>*<
Antonin Dołohow miał zamiłowanie do luksusowych apartamentów, a już miłością wręcz chorobliwą ubóstwiał piękne kobiety. Korzystając zatem z przywilejów Śmierciożercy Wewnętrznego Kręgu Czarnego Pana, kompletnie nie liczył się z wydatkami, gdy wynajął sobie penthouse w hotelu Ritz w Londynie. Tam oczywiście spraszał urodziwe panienki lekkich obyczajów, sowicie płacąc boyowi hotelowemu, (zazwyczaj był to dość tępawy Bill Grayson) sprawującemu pieczę nad najwyższym piętrem, by ten zignorował donośne, jednoznaczne odgłosy, oraz skargi gości, którym one przeszkadzały.
Tym razem jednak nieszczęsny Bill nie zamierzał odpuścić, solennie przyrzekając samemu sobie, że niezależnie od sumy, jaką ofiaruje mu ten dziwny jegomość, on nie odpuści. Ten facet zwyczajnie przesadza! Wczorajszej nocy nie dało się oka zmrużyć. Boy nie miał pojęcia, co on robi tym kobietom, ale drą się, jakby ktoś zdzierał z nich żywcem skórę. Jeśli facet chce urządzać sobie harem, niech to robi gdzie indziej! To porządny hotel. Pracował tu dziadek i ojciec Billa, a on nie ma zamiaru zaprzepaścić rodzinnych tradycji z powodu jakiegoś zboczeńca, który odsuwa go od wykonywania obowiązków nań narzuconych przez szefostwo.
Ubrany w czerwono-złoty służbowy mundur, boy hotelowy przemierzał pospiesznie eleganckie korytarze Ritza, po drodze przepychając się przez tłum ludzi ubranych w eleganckie, wieczorowe stroje. W końcu stanął przed drzwiami apartamentu Dołohowa i zastukał głośno, zaciskając mocno zęby.
Odpowiedział mu donośny huk, zupełnie, jakby ktoś nagle przewrócił krzesło, po czym, gdy Bill przystawił ucho do drzwi, do jego uszu doszedł zduszony jęk. Powściągając w sobie wszelkie niepożądane uczucia, zastukał ponownie. Kiedy znów nikt mu nie otworzył, Bill zawołał głośno:
- Proszę pana, proszę otworzyć drzwi!
Cały korytarz pełen był plotkarskiej, arystokratycznej śmietanki Londynu, więc nic dziwnego, że zwróciła się ona teraz z zaciekawieniem w stronę drzwi najdroższego apartamentu, ciekawa dalszych wydarzeń. Gdy z wnętrza pomieszczenia rozległ się szczęk zamka, kobiety towarzyszące swoim partnerom na moment wstrzymały oddech.
Zza drzwi wychylił się mężczyzna o śniadej skórze i czarnych, rozwichrzonych, szczeciniastych włosach. Ubrany był jedynie w luźne, ciemne spodnie od piżamy, a jego nagi, niezwykle umięśniony tors, był spocony i pełen zadrapań. Mężczyzna miał lekko krzaczaste brwi, z których jedna powędrowała ze zdziwieniem do góry. Jego czarne oczy błyszczały z dziwną dzikością, gdy tonem tak lekkim, jak gdyby chodziło o pogodę, spytał boya hotelowego, o co chodzi.
- Niech mi pan wybaczy najście, sir… – zaczął Bill, jednak nie skończył.
Dołohow westchnął i wcisnął mu w dłoń garść banknotów ruchem tak giętkim; niedostrzeżonym, że nikt oprócz tej dwójki tego nie zauważył. Dlatego wszyscy byli tak zdziwieni, gdy drzwi bezceremonialnie zostały zatrzaśnięte Billowi przed nosem.
- Co za wychowanie! – mruknęła hrabina Anthor do swojej córki, która pokiwała nieznacznie głową, uśmiechając się zalotnie w stronę drzwi do pokoju Dołohowa.
Obydwie panie, jak i cały zawiedziony tłumek, udały się na dół, natomiast Bill wciąż stał zdezorientowany przed drzwiami, zza których rozległ się kolejny donośny jęk.
>*<
Minął kolejny rok, a detektyw Wirbley powoli tracił nadzieję na odnalezienie tajemniczego sprawcy krwawych zabójstw, które powtarzały się konsekwentnie co najmniej parę razy w miesiącu. Czarny Pan szalał po kraju, rosnąc w siłę. Czasy stały się ponure, aurorzy mieli pełne ręce roboty, a śledczy Cotton powoli poddawał się myśli, że nie znajdzie tego mordercy. To dziwne, pomyślał, zasiadając za swoim biurkiem, jak zwykle kładąc na nim nogi.
Tyle lat był skutecznym gliniarzem. Nigdy nie zawiódł w swoim fachu, aż tu nagle pojawił się chyba godny przeciwnik. Człowiek zły i okrutny, do którego tropy były złudnie wyraźne i zawsze urywały się gdzieś przy końcu drogi.
W sumie śledczy Wirbley nienawidził się nad sobą użalać, bo nigdy też nie przywykł do porażek. Tym razem jednak chyba przyjdzie mu trochę zwolnić…
W tym momencie do jego boksu wpadł zziajany Jack Crow, który, gdy tylko zobaczył swojego przełożonego, zaczął mamrotać coś bez ładu i składu.
- Powoli, chłopcze. Co się stało? – zapytał spokojnie Cotton.
- Złapaliśmy go, Cotton! Mamy tego zabójcę! Pamiętasz? Weasley’owie, ci mugole w centrum, grupka turystów z Piccadilly Circus… – zaczął wymieniać przejęty chłopak, aż w końcu Wirbley przerwał mu ruchem dłoni.
- Wystarczy! Przecież wiem, o kogo chodzi! Ścigam go od półtora roku i… Czekaj, coś powiedział? Jak to „mamy go”?!
- No właśnie, Cotton! Złapali go jacyś mugolscy gliniarze, gdy odkryli trupy prostytutek w jego apartamencie w Ritzu! Dasz wiarę? Wysłaliśmy tam paru ludzi i mamy ptaszka! – Oczy chłopaka aż błyszczały z przejęcia.
- No proszę… – stwierdził zamyślony detektyw.
- Chcą, żebyś się z nim zobaczył. W końcu to twoja zasługa.
- Jak to?
- Wyśledzili go dzięki twoim wskazówkom. Poza tym pożyczyłeś ostatnio Alastorowi swoje notatki, pamiętasz?
- Ach… Taa… Stary Al chciał coś sprawdzić, tak powiedział.
- No właśnie.
- Taa. No, nieważne. Prowadź do niego, Crow!
Detektyw i jego asystent przez chwilę wędrowali dumnie korytarzami wydziału, aż w końcu Jack zaprowadził Cottona do pobocznej sali przesłuchań. Ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się, gdy Crow podał im numer identyfikacyjny swojego przełożonego.
Obydwaj czarodzieje wkroczyli niespokojnie do środka. Była to bardzo rozległa sala używana do przesłuchań. Podłoga była wyłożona poszarzałymi, kwadratowymi płytkami, a wokół rozciągały się drewniane, rozdzielane barierkami trybuny, jak w dawnym greckim teatrze. Na środku sali stało duże, drewniane krzesło, do którego żelaznymi łańcuchami był przykuty postawny mężczyzna. Miał zwichrzoną czuprynę czarnych włosów i błyskające dziko ciemne oczy.
Gdy przez chwilę przykuł on na sobie spojrzenie Cottona, ten mógłby przysiąc, że te ślepia rozjarzyły się czerwonym blaskiem. Dołohow musiał dostrzec lekki przebłysk strachu w postawie Wirbley’a, gdyż uśmiechnął się z satysfakcją, przesuwając lubieżnie językiem po swoich równych, białych zębach.
Po obu stronach krzesła stali aurorzy, trzymający swoje różdżki w gotowości. Poruszyli się niespokojnie, gdy Wirbley zaczął iść w ich stronę.
- Ty poczekaj tu – rzucił na odchodnym do swojego asystenta.
Ten posłusznie zajął miejsce na trybunach z lewej strony sali.
- Jak się nazywa? – zapytał Cotton, gdy już podszedł bliżej dwóch aurorów.
- Nie powiedział – odparł zdenerwowany brunet, czuwający po lewej stronie krzesła.
- A wy nie wiecie, Murphy? – bardziej stwierdził, niż zapytał Wirbley.
Auror pokręcił przecząco głową. Cotton westchnął przeciągle i skinął głową w kierunku drugiego aurora. Ten zaprzeczył ruchem głowy. Detektyw zatem zwrócił się do ostatniej możliwej instancji i spojrzał wyczekująco na więźnia. Dołohow przekrzywił lekko głowę i mrugnął do Wirbley’a.
- Kobiety muszą być tobą zachwycone, detektywie – stwierdził ochrypłym, namiętnym głosem.
To była bynajmniej ostatnia rzecz, jakiej Wirbley się spodziewał. Nie dał tego jednak po sobie poznać i spojrzał na Dołohowa z obrzydzeniem.
- Skąd wiesz, że jestem detektywem, a nie egzekutorem, marna popierdułko Czarnego Pana? – syknął, a obydwaj aurorzy uśmiechnęli się z politowaniem w kierunku więźnia.
Biedak, chyba nie wiedział, co czyni, denerwując śledczego Cottona Wirbley’a.
- Wiem o tobie wszystko – zamruczał Dołohow, przeciągając się na krześle na tyle, na ile pozwoliła mu długość łańcuchów, które zabrzęczały dźwięcznie pod wpływem jego ruchów. – Odkąd przyjąłeś moją sprawę, dowiedziałem się o tobie więcej, niż twoja matka – dodał, znów mrugając do Cottona łobuzersko.
To kosztowało Cottona utracenie kontroli nad sobą. Nie zważając na wszelakie obowiązujące go paragrafy, jednym błyskawicznym ruchem potraktował więźnia porządną dawką Cruciatusa.
Patrzył, jak mężczyzna zwija się na krześle w agonii, jednak nie krzycząc, a zaśmiewając się histerycznie. Gdy detektyw skończył, aurorzy odsunęli się od niego na bezpieczną odległość.
- Ach, panie detektywie, nie sądziłem, że stać cię na utratę nerwów – syknął Dołohow, ignorując łzy bólu, cieknące mu po policzkach szczupłej, wykrzywionej nienaturalnie twarzy.
- Wsadźcie go do celi numer pięć. Przez noc zmięknie – stwierdził Cotton, po czym szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi. Nie zdążył jednak nawet dojść do drzwi, gdy gwałtowny, opętańczy śmiech dobiegł do jego uszu.
- Było zabawnie, detektywie, ale chyba to za śmiała propozycja z twojej strony. Noce wolę spędzać u siebie – stwierdził za jego plecami Dołohow.
Wirbley już miał mu coś odpowiedzieć, gdy nagle rozległ się donośny trzask, a potem dwa, urywane krzyki. Kiedy Cotton odwrócił się, przez szybę w auli uciekał właśnie ogromnej wielkości wilk, po drodze rozszarpując jeszcze gardło drugiemu aurorowi. Kiedy Wirbley dopadł do okna, zobaczył tylko, jak wilk z dziką szybkością skacze i ucieka po dachach okolicznych budynków, wyjąc dziko i triumfalnie. Po raz kolejny, Antonin Dołohow stał się zbiegłym więźniem Zarządu Aurorów.
>*<
- Zawiodłeś mnie, sługo. Nie tego od ciebie oczekiwałem.
- Wybacz, panie.
- Nie, Dołohow. To nie leży w mojej naturze. Tylko głupcy dają po zdradzie drugą szansę.
- Nie zdradziłem cię, panie. Nigdy bym się nie ośmielił…
- Tak, nie ośmieliłbyś się. Nie z lojalności jednak…
- Panie!
Wysoki, muskularny mężczyzna kulił się teraz przed bladym, wychudłym czarodziejem w czarnej, powłóczystej szacie.
- Zamilcz! A teraz słuchaj. Bardzo uważnie. Zawiodłeś mnie po raz ostatni. Następnym razem zabiję cię twoimi własnymi sposobami, Dołohow. Kiedy sześć miesięcy temu uciekłeś z Wydziału Kryminalnego sądziłem, że czegoś cię to nauczyło. Ale nie… Nie. Ty nadal oddajesz się cielesnym uciechom w tych swoich norach, nie zamierzając słuchać swojego pana!
- Ależ nie! Słucham cię, Mroczny Lordzie! Słucham i chłonę każde słowo! – Mężczyzna padł na kolana i ukrył twarz w dłoniach.
- Tak. Istotnie. Ten strach cię denerwuje, prawda? – zapytał Voldemort w zamyśleniu pocierając długim palcem swój podbródek.
- Słucham? – zdziwił się Dołohow.
- Strach, który w tobie wzbudzam - wytłumaczył cicho Czarny Pan. - Czujesz się bezsilny. I przyzwyczaj się, bo tak ma być – dodał zaraz ostro. - Ja jestem potężnym panem, ale ty? Zastanawiam się właśnie nad twoją degradacją…
- O panie! Przecież służę ci wiernie! Czym sobie zawiniłem na…!
- Zamilcz! Nie znoszę tych twoich jęków! Głowa mi od nich pęka!
Dołohow zamilkł posłusznie i popatrzył w oczekiwaniu na Czarnego Pana, który w tym momencie pocierał tylko w zamyśleniu skronie. Śmierciożerca wciąż nie wstawał z klęczek.
- No. W reszcie – stwierdził Lord, zadowolony z zaistniałej ciszy. Doprawdy! Przez cały dzień musi wysłuchiwać jęków tych bezsilnych głupców! Na szczęście ten jest ostatni. W reszcie nie będzie się musiał irytować przez resztę dnia! - A teraz sprawa priorytetowa. Jutro wyruszamy na ostateczną walkę, by zniszczyć młodego Pottera. Ja i moja armia.
- Co to ma wspólnego ze mną, panie? – syknął ledwo dosłyszalnie Dołohow, już szukając korzyści.
- Milcz! Jeszcze nie skończyłem!
- Wybacz, Lordzie – zreflektował się Śmierciożerca, po czym posłusznie umilkł.
- Tak, jak mówiłem, ja i moja armia dokonamy ostatecznego szturmu na ostatnią twierdzę przeciwnika. Po jej unicestwieniu nic mnie już nie powstrzyma! A ty… Ty dostąpisz zaszczytu, by mi towarzyszyć. Powierzam ci tym samym zadanie…
- Co tylko zechcesz, panie!
Voldemort wykrzywił wargi w pełnym satysfakcji uśmieszku, gdy dostrzegł ten zwierzęcy błysk w oczach swojego sługi. Wiedział, że jeśli chciał mieć w swoich szeregach szaleńca i eksperta od zadawania wymyślnego bólu w jednej osobie, to właśnie Dołohow nim jest i powierzając mu tę misję nie zostanie ona zmarnowana.
- Masz dokończyć swoje dzieło sprzed lat i zabić tylu Weasley’ów i innych zdrajców krwi, ilu się da… Chcę, by cierpieli. Rozumiemy się?
>*<
Błonia Hogwartu pociemniały od zapadającego zmierzchu. Wokół zerwał się nieposkromiony wicher, który szarpał gałęzie drzew i trawiaste podłoże. Okolice zamku rozbrzmiewały jednak krzykami i jaskrawymi wybuchami iskier, sypiących się z zaklęć rzucanych na siebie nawzajem przez walczących.
Na szczycie pobliskiego wzgórza samotna postać unosiła się lekko w powietrzu, a jego czarną koszulę i spodnie szarpał porywisty wiatr. Mężczyzna ten stał boso, jednak nie czuł już zimna. Obserwował w milczeniu walczące strony, jednak nie stał już po żadnej z nich. Już nie. Już nie musiał.
Po chwili, sobie tylko znanym sposobem, teleportował się w sam środek bitwy. I choć jego nagłe pojawienie się musiało być dla niektórych zaskakujące, nikt nie zwrócił na tego mężczyznę uwagi. Szumy, krzyki i gwizdanie wichru rozbrzmiewały zewsząd, jednak jego to nie obchodziło. Już nie. Dostał nawet parę razy w plecy kilkoma zaklęciami, jednak nie stało się z nim nic niezwykłego. Po chwili znalazł się na wprost tego, czego szukał. Na trawie, trochę po lewej stronie od walczącej Ginny Weasley, leżało martwe ciało. Był to muskularny mężczyzna, którego czarne, rozwarte szeroko oczy miały dziwny, martwy, choć czerwonawy i dziki poblask.
Tak, to był on. Antonin Dołohow, tak nieżywy, jak tylko nieżywym można być po śmierci. Postać przeszła miękko dookoła swojego byłego wizerunku i jednym ruchem szczupłych palców przymknęła trupowi oczy. Jego wzrok zatrzymał się przez chwilę na Ginny. Tak. Istna tygrysica. Jej zwinność była porażająca. Ją Czarny Pan szczególnie nakazał mu unicestwić, ale po części Dołohow był zadowolony, że tego nie uczynił. Wszak kochał piękne kobiety…
Tamtego dnia odszedł w swoją stronę, by zapomnieć, ale by i on pozostał zapomniany. Wiedział, że na to zasługuje, nie miał jednak pojęcia, po co nadal tu jest. Chyba po to, by błąkać się przez następne lata, wieki i milenia. Tylko po co? Chyba kiedyś to wiedział, ale teraz już zapomniał… Z przyjemnością przybrał postać wilka i pognał w zacienione czeluście Zakazanego Lasu, wyjąc przeraźliwie. Tak, nic już nie było takie samo. I na pewno nie będzie. Nie po tym, jak sam diabeł wykopał go z piekła…
Ostatnio zmieniony przez verity dnia Sob 18:31, 12 Sty 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
|
|
|
bodziek
|
Wysłany:
Nie 17:34, 03 Lut 2008 |
|
|
Dołączył: 06 Sty 2008
Posty: 19 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Mars
|
No, nareszcie znalazłam czas, żeby przeczytać i skomentować. Powiem szczerze, że po przeczytaniu pierwszego rozdziału na blogu (którego Pieprzony Mylog spisał na starty) spodziewałam się czegoś zdecydowanie dłuższego (no, jakieś 30 stron przynajmniej), z większą ilością wątków. W pewnym momencie miałam nawet wrażenie, że pisałaś nieco na siłę.
Całość jednakże podoba mi się jak najbardziej, im bliżej końca tym lepiej było. Skorzystałam nawet z tematu muzycznego. Ciekawa sprawa z panem detektywem, najważniejsze rzeczy opisane przy wykorzystaniu bogactwa naszego uroczego języka.
Najbardziej spodobał mi się ostatni akapit, aż kurcze, wstać musiałam. I zamiana Dolohowa w wilka urzekła mnie wręcz. Przed ostatnim zdaniem natomiast się kłaniam.
Dziękuję, za ten tekst, a teraz jedna jedyna, maleńka sprawa:
No. W reszcie – stwierdził Lord, zadowolony z zaistniałej ciszy. Doprawdy! Przez cały dzień musi wysłuchiwać jęków tych bezsilnych głupców! Na szczęście ten jest ostatni. W reszcie nie będzie się musiał irytować przez resztę dnia! - A teraz sprawa priorytetowa. Jutro wyruszamy na ostateczną walkę, by zniszczyć młodego Pottera. Ja i moja armia.
"Enter" przed drugą częścią wypowiedzi; myślę, że będzie czytelniej.
|
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|
|